Wyprawa na szkiery w archipelagu wysp sztokholmskich ( ok. 24.tys. wysp ) jest kontynuacją „Naszej wyprawy na Szkiery” z 2009 roku
Skład osobowy grupy także ten sam + Witold ps. Witia ze Szczecina. Uczestnicy spotkali się w sobotę 03 lipca w Gdańsku, zamustrowali na prom PŻB „Scandinavia” i o 13.00 w niedzielę 04 lipca zjeżdżaliśmy z promu w porcie Nynäshamn.
Od razu szukamy mariny żeglarskiej, zdejmujemy kajaki i rozpoczynamy załadunek, każdy chce jak najszybciej być na wodzie. Mamy 6 kajaków jednoosobowych, 4 polietylenowe i 2 poliestrowe – za to jakie ! Są to wypożyczone nam przez sponsora – firmę Aquarius z Żukowa – kajaki Sea Dimention 530 oraz Sea Cruiser 530 z pełnym wyposażeniem tj. wiosłami (Swing), kamizelkami Aquariusa i fartuchami DAG. Pozostali z uznaniem pytają, a skąd takie „mercedesy” ?
[show_more more=”show more” ]
O 15.30 wszystko gotowe, więc szybko schodzimy na lekko rozkołysane wody Gärdsfjarden. O kurcze – mam za krótko ustawiony ster, szybka regulacja i w pogoń za chłopakami.
Do pływania po morzu trzeba się przystosować, to poszło nam szybko, natomiast zaskoczyła nas spora ilość motorówek, ścigaczy i innego cholerstwa. Zapewne to bliskość Sztokholmu i popularność mariny w Nynäshamn sprawia, że do 17.00 spotykamy więcej jednostek m/s niż przez tydzień podczas zeszłorocznej wyprawy.
Mijamy się ze szwedzkim spływem, który wraca do miasta, widzę że też są lekko sfrustrowani przez fale wywołane dziesiątkami ganiających wokół nas motorówek. Jesteśmy jednak na torze wodnym i jedyna nadzieja to opuszczenie go. Tak robimy wpływając na spokojną wodę zatoki za wyspą Gummerholmen.
Na widok zatoki i konfiguracji brzegowej szkiera uśmiechnęły się nam oczy, to jest to ! W ruch poszły spiningi naszych kolegów wędkarzy, a reszta kajaków zastukała o nadbrzeżne głazy i już byliśmy na pięknej śródleśnej płaszczyźnie. Przygotowujemy się do kąpieli, a tu już jest wędkarski sukces. Marian po 5 minutach złapał 70 cm szczupaka! Działamy jak w transie, „Chabeta” oprawia szczupaka, ja rozpalam ognisko, Marian wyciąga przyprawy i już szczupak w folii na ruszcie piecze się na małym ogniu.
W oczekiwaniu na szczupakowe danie kąpiemy się w miarę ciepłym morzu, a że radość nas roznosi płyniemy całą szóstką na sąsiedni płaski szkierek. Tam opalamy się, sączymy trunek „Bols”, gadamy. W końcu tańczymy zorbę mając za cały strój jedną kamizelkę na sześciu.
Szczupak z grilla spełnia nasze oczekiwania, więc zostaje zmieciony w kilka minut.
Piękna wieczorna pogoda, na wodzie zrobiła się flauta – powodują, że nie można oprzeć się chęci wypłynięcia i poszwendania się po szkierach.
Gromadzę dużo drzewa na ognisko i postanawiam przesiedzieć noc na dworze czekając na ciemność. Nie doczekałem, o godz. 02.00 było po prostu szaro, a o 03.00 już różowy brzask na niebie. Czytam więc przywiezione z kraju czasopisma.
W poniedziałek wszyscy wstają o godz. 06.00 i o 08.30 udaje się nam już wypłynąć ( tego wyczynu nie powtórzymy ). Płyniemy przez cały dzień do godz. 19.00 robiąc sobie po drodze trzy długie przerwy. Jest upał więc w przerwach śpimy w cieniu, robimy sobie także szczupakowy lunch. Tym razem Przemek złapał 4 szczupaki, za co został przedstawiony do tytułu „Kwatermistrza Spływu”.
Ciągle odczuwamy bliskość Sztokholmu, wszędzie na brzegach letnie domki i wiele zacumowanych łodzi motorowych (jachty nieliczne, w tym kilka niemieckich).
Naprzeciw nam płynie samotny kajakarz, że jest w stroju i czapce rybackiej – poznaję bo pamiętam banknoty 50 zł z „epoki Gierka”. Wiosłuje on czymś przypominającym z daleka pałki bejsbolowe. Po raz pierwszy widzę ten innuicki wynalazek, czyli zbliżone do pierwowzoru wiosło drewniane zwane teraz grenlandzkim. Najpopularniej obecnie występuje w dwóch wersjach: normalnej długości na chłopa + ręka i w wersji „sztormowej” – czyli krótsze, jakby bez drążka. Kajak i wiosło wynaleźli Eskimosi ( jak się okazuje pejoratywne, indiańskie określenie ludów innuickich ) do polowań na morzu. Dodatkowo drewno nie schładza dłoni podczas wiosłowania w wietrze i bryzie. Jeszcze tylko raz w dniu ostatnim spotkaliśmy kajakarza z grenlandzkim wiosłem, ale trend powrotu do źródeł jest widoczny.
Parna duszna pogoda kończy się gdy wypływamy na szerokie wody Svärdsfjärden i przy średnim wietrze i niezłej fali (zmienna tylno – boczna) dopływamy do Grönso. Jest to wyspa o średnich rozmiarach, my stajemy przy starej bindudze i pomoście, ale wykoszona trawa i droga świadczą, że teren ma gospodarza.
Postanawiamy skorzystać ze zwyczajowego szwedzkiego prawa Allemansvätt – tj. prawa do biwakowania nawet na prywatnych szkierach z zachowaniem odległości od zabudowań i pomostów.
Rozbijamy obóz i przyrządzamy kolację. Ja otwieram słoiki z mięsem od Tereni, jeden schodzi od razu na zimno – (Tereniu – chłopaki zachwyceni), drugi grzejemy na ciepło.
O jak nam się przydał pomost, to jedyne miejsce gdzie nie szaleją straszne komarzyce, pale pomostu służą nam za krzesła, deski za łóżka, a i do wody blisko więc w ruch idą mydła. Chłopaki rozchodzą się po szkierze, w końcu na samym szczycie rozpalają ogień. Znacznie później idę do nich ubrany „we wszystko” z ręcznikiem na głowie, ale i tak nie wytrzymuję komarowego ataku. Wycofując się po skałach idę po rosnącym tu wszędzie reniferowym przysmaku słysząc chrzęst wyschniętych źdźbeł pod stopami podziwiam trafność nazwy – „chrobotek reniferowy”.
Wtorkowy poranek – ładnie, słonecznie, trochę wietrznie. Organizujemy zbiorowe iskanie się z kleszczy, każdy ma parę, a rekordzista Witek kilkanaście sztuk. Jak łatwo się domyśleć, każdy każdemu musi obejrzeć plecy i tyłek i oczywiście dowcipnie to skomentować.
Wypływamy w końcu po 10.00 i przy lekkim wietrze przepływamy Gälöfjarden z postojem na wyspie Borsö, która wprost śmierdzi krowami. Wszędzie leżą starsze lub nowsze krowie placki, ale samych winowajczyń nie widać.
W tej sytuacji trzymamy się nabrzeża, robimy obiadek z paczki, a „Szypior” przechodzi inicjację – po raz pierwszy oprawia szczupaki.
Po południu dopływamy do miasteczka Trosa. Wpływamy do portu, który przechodzi w rzeczkę i tak przez 2 km. Całe miasto jest portem. Wszędzie wysokie 3 m nadbrzeża i jedno miejsce do slipowania przy hotelu. W końcu wysiadamy z kajaków w samym śródmieściu, wspinając się po czerwonych metalowych drabinkach i budząc małą sensację wśród gapiów.
Trosa jest ładniutkie, czyściutkie, zabudowane małymi lub dwupiętrowymi drewnianymi domkami. Wszystkie domki są obite nieheblowanymi, świeżo pomalowanymi w jasne kolory deskami. Przy każdym domku jakiś ogródek, często kwitną tam rośliny uznawane u nas za chwasty. Miasteczko wyraźnie szczyci się swoimi różami, których pnące białe wersje rosną na reprezentacyjnych placach i ulicach. Po krótkim spacerze nasza grupka spożywa pizzę w pizzerii prowadzonej – jak zawsze w Szwecji – przez przedstawicieli Bliskiego Wschodu. Nie możemy sobie także odmówić szwedzkiego piwa w ogródku pobliskiej restauracji, w której WC tankujemy też blisko 30 litrów wody na dalszą podróż.
Nagle zaczyna padać deszcz, wyciągamy więc kurtki i ruszamy w dalszą podróż w deszczu ale za to bez wiatru i po 21.30 płynąc wzdłuż wyspy Askö wybieramy sobie zatoczkę na nocleg. Miejsce na biwak bardzo urokliwe, natychmiast wchodzimy na skalisty cypel na którym oglądamy cowieczorne plum, czyli zachód słońca na morzu. Potem odśpiewujemy pieśń, która urosła już do rangi hymnu naszej grupy i jemy coś na szybko czekając na danie wieczoru ! Marian z Krzysztofem wznieśli się na wyżyny sztuki kulinarnej i przyrządzili „szczupaka z cebulką i sosikiem na ostro”, owiniętego w podpłomyki – a ja z bolącym żołądkiem skończyłem niestety na jednej porcji. Potem urządzamy jeszcze saunę pod tropikiem jednego z namiotów wykorzystując do tego głazy z ogniska.
W środę wstajemy o 08.00 ale pobudkę zgotowało nam stado owiec, które przeszło przez nasz biwak o 05.00 rano. Zapowiada się piękny upalny dzień. Postanawiamy nie płynąć dalej na zach do wyspy Lacka na której byliśmy w zeszłym roku, przeważa argument „ale tam były komarrry” ! Opływamy dzisiaj wyspy Askö i Bokö płynąc miejscami przez ścisły rezerwat, a miejscami przez poligon wojskowy. Na poligonie widzimy bardzo duże drewniane zabudowania – koszary. Naprzeciw stajemy na wyspie na popas. Płynąc dalej dopiero widzimy oznakowania wyspy – absolutnie nie wolno było się na niej zatrzymać!
Około 17.00 docieramy do przylądka Godahoppsudden. Jest to jedyny kawał piachu, jaki znaleźliśmy na szkierach. Dzisiaj wędkarze bez sukcesu, idziemy na długi spacer po poligonie, który przypomina jałowy step i jest również płaski jak stół. Noc ze środy na czwartek stosunkowo zimna i wietrzna ale i tak trzech z nas śpi na dworze na piachu
( nareszcie brak komarów ).
W czwartek od rana nieźle wieje, a nas czeka 7 – mio kilometrowy przeskok przez Askofjãrden do wyspy Torö. No i było ostro, na szczęście można było zatrzymać się i odpocząć na małej grupce szkierów po drodze. Potem 2 km niezwykłej przybojowej fali wzdłuż Stenstranden na której kajaki przeważnie szły w ślizgu, zakończone ostrym zwrotem w wąskie wejście do zatoki. Za to w zatoce port i knajpka miejscowości Ankarudden w której się suszymy (zlała nas fala że hej !), tankujemy wodę i pijemy piwko (ja herbatę z mlekiem i cukrem – cymes!).
Obserwujemy niezwykłą (dla nas) parę Szwedów, mocno już po 70 – tce – przyjechali ze składanym kajakiem na kółkach i schodzą na wodę. Potem biwakujemy niedaleko nich w spokojnej zatoczce.
Koło 16.00 ruszamy dalej w drogę na wyspę Öja. Kiedy wypływamy w cieśninę Strömmen, wieje huraganowy wiatr (taki widocznie urok tego miejsca).Grupa dzieli się na tych którzy popłynęli i tych którzy zawrócili aby przeczekać. Kibicując kolegom którzy walczą o życie w cieśninie wyszliśmy na szczyt szkieru (najlepszy punkt widokowy). Wichura taka, że trzeba się mocno pochylać aby iść do przodu. W końcu 4 kajaki znikają za cyplem Norrudden i trzeba czekać – jak żyją, to się odezwą ! Zmęczony wiatrem zaczynam schodzić i na wodzie widzę mój odpływający kajak. Zaalarmowany „Szczypior” biegnie do swojego kajaka, który także odpływa już od brzegu, na szczęście przywiązane na sznurku wiosło – zadziałało jak kotwica. W tym wietrze fala jest tak nieprzewidywalna, że zabrała nam wyciągnięte na szkier i zabezpieczone kajaki.
Po godzinie czekania i telefonie od chłopaków, że są już w porcie wmawiamy sobie, że wiatr cichnie i ruszamy na wodę! Cośmy przeżyli to nasze, bałem się jak diabli, wzywałem Boga i prosiłem o pomoc. Przywykłem powoli, że wali we mnie ok. 2 metrowa fala, a kajak to wytrzymuje i wypływa. Ciągle jestem na wierzchu. Kątem oka po lewej stronie widzę jachty i nabrzeże portowe. Ja sztormuję na wprost, na kursie mam latarnię morską. Muszę skręcić w lewo o jakieś 100 stopni, bo zaraz będzie za późno, minę port i tym kursem mogę sobie płynąć do Polski. Tylko kiedy i na której fali zaryzykować – dobrze wybrałem. Po chwili wpływam do portu. Witają mnie słowa – „jak tam gacie ?” Sprawdzam – czyste !
Öja jest wyspą długości 5 km i ok. 400 m szerokości. Ma przynajmniej 3 porty i własną stolicę o nazwie Landsort. Ubieramy się reprezentacyjnie i idziemy ok.3 km szutrową droga do Landsort. Cała zabudowa miasta jest typowo letnia, drewniana. Jest mały kościół, restauracja, bar, 2 porty po obu stronach miejscowości. Przy wielu domkach mini ogródki, w jednym widzę przekwitły już bez ( jest 8 lipca ). W drugim w doniczce czerwona hortensja, a najwięcej krzaków ( anemicznych ) białych pnących róż. Nad miastem wznoszą się skały, wśród których ukryte są pozostałości punktów obserwacyjnych i bunkrów artylerii. Cała wyspa była kiedyś silnie ufortyfikowana i przystosowana do ostrzału morza.
Po wypiciu piwka na werandzie miejscowego baru wracamy do naszego portu, często schodząc z drogi tradycyjnym tu pojazdom czyli rowerom z wózkiem dwukołowym. Przy czym występują tu wersje zarówno przodowózka jak i tyłowózka, co komu do szczęścia potrzebne. Przy samej drodze kamienny labirynt w kształcie serca lub liścia. Od prawieków wierzono, że przejście go gwarantuje obfity połów i bezpieczeństwo na morzu.
Kolację wydajemy na wysokiej płaskiej skale położonej z 50 m nad naszym obozem. Tu też dopijamy ostatnie krople aqua vity, która nabrała przyjemnego miętowego smaku od włożonych do butelki roślinek.
W piątek budzę się około 05.00 rano, wiatr cały czas łopocze skrzydłami namiotu. Idę na wycieczkę po bezdrożach szkieru Öja. Jest on bardzo ubogi w roślinność, ale ma niespodzianki – małe nisko położone polanki pastwisk. Ma więc swoich gospodarzy, są to małe stadka owiec jakiejś prymitywnej rasy, która robi niespodziewanie duże kupy !! (są wszędzie). Zwiedzam drugą stronę szkiera pod kątem przydatności do wypłynięcia stąd, niestety klifowe wybrzeże wyklucza taką opcję. Napotykam za to kolejne bunkry.
Chłopaki wstają tradycyjnie coraz później, dzisiaj jest to ok. 09.00. Mimo to udaje się nam wypłynąć o 10.30.
Na strasznym cyplu fala dzisiaj jakby cztery razy mniejsza, trochę nami pobujało i już popłynęliśmy dalej. Na wodach Konabbsfjärden robimy tratwę i obowiązkowo trzymając się za ręce odśpiewujemy naszą pieśń dla nieznanego mi Wojtka:
Przy ognisku, przy ognisku;
Tak siedzimy sobie wszyscy;
Giną troski i zmartwienia;
Bo ognisko wszystko zmienia…
Dzisiaj trasa wybitnie widokowa, płyniemy w spacerowym tempie, aż do zatoki Rossavikar, gdzie znajdujemy sobie świetnego szkiera z nadbrzeżna kamienną plażą i polanką obiadową. Jak zawsze robimy kąpiel, tym razem połączoną z porannymi ablucjami, których to rano zaniechaliśmy. Na obiad dzisiaj liofilizowane danie, dla mnie przypadł strogonow, a potem herbatka z menażki. Po południu mały przeskok na wyspę Gummerholmen, która tak nas zauroczyła pierwszego wieczoru. W ten sposób zamknęliśmy pętlę tegorocznej wyprawy na sztokholmskich szkierach.
Korzystając z pięknej, ciepłej pogody część spływu przystępuje do ćwiczeń ratownictwa morskiego. Trzeba przyznać, że idzie to chłopakom wyjątkowo sprawnie, aż serce rośnie – tak pilnie ćwiczą.
Znowu wydajemy przyjęcie na najwyższej okolicznej skale. Z napoi jest bardzo dobra herbata z cytryną i cukrem, wprost nie mogę się napić taka dobra. Tym razem danie główne to szczupak saute oraz szczupak w sosiku miętowym do wyboru. A propos wyboru: jednogłośnie wybrano Przemka „Osobowością Spływu”, całkowicie zasłużenie. I niech nikomu nie przyjdzie do głowy zmieniać tego tytuły na np. „osobliwość spływu”. A tak przy okazji posiłków – postanawiam definitywnie nie wozić kaszki mannej trzeci raz na spływ. Z mlekiem w proszku i rodzynkami dołącza się Krzysztof, a z łyżką Piotrek i po chwili mamy pyszny obiadek dla trzech.
W sobotę 10 lipca schodzimy na wodę około 10.00 i obieramy możliwie najdłuższą trasę do portu przeznaczenia. Płyniemy, aż na tor wodny za wyspą Bedarön. W pewnej chwili dostajemy się pomiędzy dwie ogromne fale wytworzone przez prom – tę przewidzieliśmy, a falę statku wycieczkowego, który wypłynął nagle zza wyspy – ależ nami pobujało. Jeszcze godzinę płyniemy torem wodnym dostając falę to z tej to z innej motorówki i już jesteśmy w marinie jachtowej miasta Nynäshamn.
Przepakowanie i sklarowanie kajaków poszło nam błyskawicznie, po 30 minutach szlifowaliśmy już bruki miasta. Jak zawsze zahaczyliśmy o pizzerię, opili się coli, a potem już tylko zamustrowanie i o 18.00 nasza „Scandinavia” odbiła w rejs powrotny do Polski.
W sumie przepłynęliśmy 121 km po wodach archipelagu szkierów sztokholmskich. Choć ta wyprawa nie miała już uroku nowości jak przed rokiem to wszyscy wracamy usatysfakcjonowani.
Widzieliśmy wiele pięknych krajobrazów, poznaliśmy nowe fakty, przeżyliśmy prawdziwą przygodę.
Strach zajrzał nam w oczy, komary udowodniły nam swoja wyższość, a kleszcze wpijały się w miejsca nieprzystojne. Mimo to nie padło ani jedno słowo skargi i wszyscy myślą o powrocie do tej krainy.
Wiem dlaczego – tak działa magia szkierów !
Lech Boczkowski[/show_more]